Rano budzimy się już w deszczu. Zejście do wioski w taką pogodę nie jest łatwe, szczególnie z nadwerężoną kostką Marka. Śliskie kamienie, błoto, wąska ścieżka, zaraz za ścieżką kilkusetmetrowa ściana w dół. Po drodze musimy się przedrzeć przez kilka wodospadów i znowu bęcki – tym razem w dół. Nikt nic nie mówi w 300% skupiając się na tym, żeby się nie przewrócić. Po jakichś dwóch godzinach udaje się nam dojść do Tina’s GH, skąd można wziąć transport do Qiotao. Po drodze do Qiotao zabieramy bardzo fajną parę, która w Chinach spędza wakacje od pracy w Afganistanie. Jak się okazuje Chiny są małe - tych samych ludzi spotkamy jeszcze następnego dnia.
Postanawiamy nie wracać jeszcze do Lijang. Jedziemy do Shangri-la, a raczej miejscowości Zhongdiang, którą w 2001 r. (o ile dobrze pamiętam) w celach marketingowych Chińczycy przemianowali na legendarne Shangri-La.
Shangri-La położone jest na wysokości 3200 m npm. Początkowo nie robi to na nas wrażenia. Dopiero, gdy chcemy podejść do położonego na szczycie wzgórza klasztoru Songzanlin brakuje trochę tchu i kręci się w głowie. Poza tym jest zimno i pada i zimno i pada na to miejsce w centrum Azji, gdzie wszyscy wcinają ryż a waluta to chiński juan (chińska wersja Kazika :) ).
A jednak się sprawdza: czasem słońce czasem deszcz – następnego dnia obudziło nas słońce :). Ruszyliśmy na spacer po miasteczku. Shangri-la leży w Tybetańskim Autonomicznym Okręgu Deqin, który w większości zamieszkały jest przez Tybetańczyków. Poza elementem czysto etnicznym i dużą wysokością Tybet przypomina też architektura. Na dodatek na lunch jemy momosy i oczywiście mięso z jaka. W miasteczku nie ma zbyt wielu turystów, za to wśród zwiedzających dostrzegamy coraz więcej białych. Shangri-La jest kameralne i nadaje się do zwiedzenia w kilka godzin. Oprócz dwóch buddyjskich świątyń naszą uwagę przykuwa muzeum, na drzwiach którego widnieje duży napis „admission free”. Szybka decyzja – wchodzimy! W środku wszystko jest już jasne – muzeum upamiętnia zwycięski marsz Armii Czerwonej i oswobodzenie miejscowej ludności.
Popołudniu udajemy się do położonego na północ od miasteczka buddyjskiego klasztoru Songzanlin. Klasztor założył 300 lat temu V Dalajlma. Miejsce przeurocze. Typowo tybetańska zabudowa, klasztor na szczycie wzgórza (wzorowany ponoć na pałacu Potala), do którego prowadzą strome schody, ośnieżone szczyty górskie w tle. To wszystko odrobinę zepsute turystyczną machiną, którą w tym miejscu starają się uruchomić władze. Żałujemy, że nie trafiliśmy tu 10 lat temu, ale i tak jesteśmy pod wrażeniem naszych kilku chwil w „Tybecie”.
Wieczorem wracamy do Lijang i eksplorujemy życie nocne miasteczka. Trafiamy na dwa całkiem fajne koncerty :).