Rano łapiemy pociąg do Marrakeszu. Pierwsze wrażenie: koleje marokańskie już dawno przegoniły nasze koleje. Zero egzotyki. Klimatyzowany wagon, że aż zimno.
Marrakesz – po pierwszym dniu mamy mieszane uczucia. Zamieszkaliśmy we wspaniałym riadzie w dawnej dzielnicy żydowskiej, ale spacer po mieście był prawdziwą próbą żelaznych nerwów i silnej woli (żeby nie pobić miejscowych). Jeśli ktoś właśnie w chwili, w której zatrzymaliśmy się, żeby spojrzeć na mapę nie założył nam na głowę czapki, nie pacnął nas śniętą kobrą w plecy, uderzył małpą po głowie lub chciał sprzedać pamiątkę, to co najmniej chciał nam za kasę pokazać drogę. Szybko nauczyliśmy się, że przez plac Djemaa el-Fna trzeba iść zdecydowanym krokiem, nie zwracając uwagę na leżące na ziemi kobry, małpy, dzieci, grajków, etc. Po kilku godzinach błądzenia po medynie stwierdziliśmy, że wszystkie zabytki, które chcieliśmy zobaczyć są akurat zamknięte, bo już prawie wieczór. I tu prawdziwą oazą na pustyni okazał się Kozybar – jedyny jaki znaleźliśmy, w którym można było wypić piwo (i to na legalu, a nie spod lady, jak u nas w riadzie :) ). Oczywiście, nie pochwalamy picia piwa, ale… :) I tak siedząc na tarasie baru, pijąc to co nam podano, zobaczyliśmy coś, co pozwoliło nam się poczuć choć trochę jak w domu – bociany, które korzystając z tego, że jest low season przyleciały do Maroka.
Wieczorem hamman – i poczuliśmy się lepiej, znacznie lepiej :)