Wylądowaliśmy w Hanoi.
W hotelu, ktory sobie wczesniej upatrzylismy nie bylo juz ani jednego pokoju. Jak sie okazalo przyjechalismy w dniu otwierajacym obchody 1000 lat miasta. Mila recepcjonistka wskazala nam hotel po drugiej stronie ulicy (jesli mozna ulica nazwac przestrzen miedzy budynkami o szerokosci 2,5 metra) i w piec minut bylismy juz w duzym i tanszym pokoju. Po zalogowaniu sie w hotelu postanowilismy sprawdzic o nim opinie w internecie. Po chwili miny nam zrzedły, a z minuty na minute i z opinii na opinie bylo tylko gorzej. Tytuly wpisow o naszym hotelu brzmialy: Beware of this place, Keep out, Dont even think of staying there... Postanowilismy szybko zamknac komputer i sie nie dolowac. Ruszamy w miasto.
Hanoi faktycznie troche przypomina nasze wyobrażenie o Indochinach. Ma wiele uroku i co nas kompletnie zaskoczylo - w morzu tubylców prawie nie widać białych...
Po ulicach jeżdzą tysiące jeśli nie miliony wszelkiej maści motorow, motorków, skuterow. Ruch uliczny jest tak intensywny, że przejscie na drugą stronę ulicy to prawdziwa przygoda.Całe szczęście szybko nabywamy umiejętność poruszania sie między skuterami jak Wietnamczycy.