Hong Kong robi na nas ogromne wrażenie. Zdumiewające jak to miasto jest znakomicie zorganizowane. Od razu spotykamy się z niesamowitą uprzejmością mieszkańców. Trafiamy do naszego hotelu po ok. półgodzinnej jeździe autobusem z lotniska. Nasz hotel oferuje nam położony na 12 piętrze mikroskopijnej wielkości pokój. Całość z łazienką i wnęko-szafą ma pewnie ok. 5 mkw, z czego prawie połowa to łóżko. Jak się okazuje w HK nocleg jest drogi, pokoje z reguły b. małe, a tańsze i lepsze hotele trzeba wcześniej rezerwować.
Z samego rana postanawiamy załatwić formalności. Chińską wizę można załatwić bądź to bezpośrednio w odpowiednim urzędzie, albo przez agencję. Ponieważ na oficjalnej stronie urzędu widnieje informacja, że nie wydają wiz osobą z krajów, w których Chiny mają ambasadę - wybieramy to drugie. Nasza agencja (Forever Bright Trading Limited przy Science Museum Road) jest w stanie załatwić wizę jednokrotnego wjazdu w niecałe 6 godzin!
Zwiedzanie HK zaczynamy od spaceru na Nathan Road i wizyty w biurze informacji turystycznej (HKBT) przy Star Ferry Concourse. Przejazd Star Ferry po zatoce to ponoć jedna z tych rzeczy, które koniecznie trzeba zrobić w życiu. Stamtąd zaopatrzeni w mapki, mapy i ulotki udajemy się na wyspę, która z drugiego brzegu wygląda jak ściana drapaczy chmur. Największe wrażenie robi na mnie mój ulubiony wieżowiec – siedziba Bank of China. HK jest znakomicie oznakowany, a wszystkie napisy są również po angielsku. Trafiamy do samego centrum biznesowego. Otoczeni kilkusetmetrowymi budynkami (z których kilka jest w pierwszej dziesiątce najwyższych na świecie) wsiadamy do piętrowego tramwaju, który jeździ wzdłuż głównej ulicy. Atrakcją HK i jednocześnie wybawieniem dla ludności są położone w samym centrum miasta parki. My znikamy w Hong Kong Park.
Wiedzieni poradami z Lonely Planet szukamy miłego miejsca na lunch w Soho. Można się tam dostać najdłuższymi na świecie ruchomymi schodami (800 m długości; na Soho trzeba wysiąść w połowie). HK na pewno jest kopalnią kulinarnej przyjemności. Na nas nie robi zbytniego wrażenia – może za dobrze pamiętamy jak smakuje kambodżański amok W każdym razie dim sum lepsze jadłem w Warszawie. (dopisek Zetki: żadne z nas nie wiedziało co to są te dim sum, poza tym , ze koniecznie mamy to zjeść. Powiedzieliśmy panu kelnerowi, żeby przyniósł to co mają najsmaczniejsze. Przyniósł pampucha na słodko z kiełbasą w środku….)
Obowiązkowym punktem programu jest wjazd kolejką linową na Peak, z którego rozciąga się najpiękniejszy widok na miasto i zatokę. I tu kilka porad praktycznych. Na górę najlepiej wjechać ok. 17/18 – wtedy można zobaczyć miasto zarówno przy świetle dziennym, jak i w nocy. Lepiej kupić bilet w jedną stronę i bez wstępu na platformę – lepszy widok i to za darmo jest z położonych pod szczytem ścieżek panoramicznych, Na ścieżkach nie ma też tłumów turystów. Widok jest fantastyczny. Z powrotem do miasta jedziemy autobusem. Jest szybciej taniej i dowozi nas do samej przystani promowej.
Atrakcją turystyczną jest pokaz świateł - przedstawienie światło-dźwięk z wierzowcami w głównej roli. Trwa kilkanaście minut i nie jest tak oszałamiający jak oczekwaliśmy, niemniej warto go zobaczyć.
W nocy zatapiamy się w Lan Kwai Fong - tutejszej dzielnicy barowo-klubowej. (kolejny dopisek Zetki: warto się ładnie ubrać. My nie zdążyliśmy, więc wyglądaliśmy na tle wylansowanych Azjatów jak para reporterów wojennych. Tym razem zielone sanrajsy wyraźnie nie pasowały ;).