Nafaszerowani farmaceutykami, które mają nam zagwarantować spokojne przebycie nocnej podróży do Kunming i dalej do Vientiane, docieramy do stolicy Laosu.
Nieodparty urok Laosu polega na tym, że jak ktoś to ładnie ujął, jest to kraj pozbawiony znaczących zabytków, po którym można spokojnie podróżować bez wyrzutów sumienia, że właśnie ominęło się coś ważnego. Naszym celem jest właśnie taka podróż - na luzie. Tymczasem wieczorem odbieramy z lotniska rodziców Oli.
Vientiane nie ma w sobie nic, co przypominałoby, że jest to stolica kraju. Ulice są spokojne, prawie wyludnione. Po chodnikach spacerują leniwie turyści i jeszcze leniwiej Laotańczycy. Atmosferą miasto (w swojej starej części) przypomina jakiś prowincjonalny kurort. Pełno tu wszelkiego rodzaju restauracji, kawiarni, kawiarenek i barów.
Spacerem docieramy do kilku najważniejszych atrakcji miasta – łuku triumfalnego, który ponoć zbudowano z betonu, jaki miał być przeznaczony na wybudowanie lotniska wojskowego i złotej stupy – symbolu jednocześnie państwowego i religijnego. Po drodze odmawiamy setce tuktukowców i zahaczamy o lokalne targowisko. Naszą uwagę przyciągają płonące przy jednej ze świątyń dwa stosy. Po chwili nie mamy wątpliwości, że jesteśmy świadkami kremacji.
Popołudnie spędzamy na dojechaniu do „parku buddów”, gdzie na niewielkiej powierzchni jakiś zapaleniec postawił kilkadziesiąt dość powykręcanych posągów m.in. samego Buddy. Największą atrakcją jest „czacha afrykańskiego czarodzieja” (patrz zdjęcia) – wielka rzeźbo – budowla, do której można wejść i wąskimi korytarzami i schodkami przejść po kilku poziomach, które rozpoznaliśmy jako symbole piekła, nieba i czegoś tam pomiędzy.
Jazda tuk tukiem w wersji jumbo do i z parku to poza tumanami kurzu – pierwsze scenki rodzajowe laotańskiej wsi...