Jaskinia Kong Lor od początku miała być ważnym punktem naszej podróży po Laosie. Początkowo planowaliśmy (z uwagi na odległość) poświęcić jej dwa dni. W Vientiane wynajęliśmy samochód z kierowcą (metoda opłacalna, gdy podróżuje się już w cztery osoby i zdecydowanie szybsza niż środki transportu publicznego, tym bardziej, że do Kong Lor dojazd publiczny jest beznadziejny). Cały dzień pracy kierowcy kosztuje przy tym mniej więcej jedną dwunastą kosztu wynajęcia samochodu.
W drodze do jaskini zatrzymujemy się przy punkcie widokowym, skąd mamy widok na coś, co później na mapie rozpoznaliśmy jako „Limestone Forest” – ciekawe formacje skalne, chyba podobne do tych, których nie widzieliśmy w okolicach Kunming.
Asfaltowa droga (którą dopiero co wybudowano) kończy się praktycznie przy samej jaskini. Kilkaset metrów marszu i przy brzegu rzeki wita nas „The Boatcommittee” w postaci kilku panów mających władzę nad kilkoma drewnianymi łódkami. Szybko dowiadujemy się, ile wynosi oficjalnie ustalona cena za dwuosobową łódkę oraz bilet wstępu do jaskini. Wyposażeni w czołówki i owinięci w twarzowe kapoki wsiadamy na dłuuugie drewniane łodzie, które dwóch „Lao-chłopców” napędza za pomocą klapka. W Laosie klapek jest bowiem narzędziem wielozadaniowym (w czasie naszej podróży po tym kraju poznaliśmy jeszcze kilka jego zastosowań).
Wejście, a raczej wpływ do jaskini widać jeszcze z brzegu. Widać też małe spiętrzenie wody w tym miejscu, które musimy obejść lądem. Przesiadamy się na takie same łodzie, ale tym razem wyposażone w motorki. Podróż w głąb ziemi zajmuje w jedną stronę ponoć ok. półtorej godziny (czego z braku zegarków i tak nie możemy sprawdzić) i przypomina podróż po przełyku wieloryba (już wiemy jak musiał czuć się biblijny Jonasz). Rzeka wije się we wnętrzu góry przez (ponoć) ok. 7 kilometrów, po drodze spiętrzając się gdzieniegdzie. Jaskinia momentami jest tak wysoka (i szeroka), że praktycznie nie widać jej ścian. Całą drogę staramy się wypatrywać geologicznych ciekawostek jedynie za pomocą światła latarek. Poza kilkoma miejscami jaskinia zupełnie nie jest oświetlona.
Drugą stroną „przełyku wieloryba” wydostajemy się po drugiej stronie góry. Stad można na piechotę dojść do następnej wioski, ale nasz bilet tego nie obejmuje. Wracamy, tym razem z prądem rzeki.
Za namową naszego kierowcy decydujemy się jeszcze tego samego dnia wrócić do Vientiane – i dobrze, bo jutro lecimy do LP.