Urok Gorepani polega na tym, że gdy człowiek dociera tam wieczorem wioska spowita jest we mgle i nic nie zapowiada widoków, jakie będzie można podziwiać następnego ranka. Rano (pod warunkiem, że niebo jest przejrzyste) Gorepani to zupełnie inne miejsce otoczone przepięknym widokiem gór.
Pobudka o 4.40 rano. O 5.20 wychodzimy na szczyt, tak żeby zdążyć przed wschodem słońca. Na szczyt prowadzi wąska ścieżka o tej porze wypełniona turystami. Wszyscy idą jeden za drugim z latarkami. Podejście ostatnich 300 metrów różnicy wysokości zajmuje ok. 45 minut. Wysiłek bez śniadania spory, ale to co niebawem widzimy wszystko nam wynagradza. Nagle znika zmęczenie, głód i zapominamy o zimnie i wszelkich niedogodnościach. Opatuleni we wszystko co ze sobą zabraliśmy podziwiamy góry. Dwa ośmiotysięczniki (Annapurna I i Daulighiri) i kilka mniejszych ale równie pięknych (Fishtail, czyli Machapurchare oraz Annapurna South). Ogrzewamy się gorącą czekoladą, którą sprzedają miejscowi w namiocie na szczycie góry. Widoki niesamowite. Oświetlenie gór zmieniało się tak fantastycznie, że nie przestawaliśmy robić zdjęć – efekty widać poniżej (pieknych zdjec bylo tyle, ze az trudno bylo wybrac).
W ciągu dnia uznajemy, że trasa ktora sobie wybraliśmy jest chyba zbyt prosta. Tak dobrze nam idzie, dlaczego by nie uderzyć wyzej. Wertujemy wnikliwie mapę i wychodzi nam, że jedyna opcja czterotysięcznikowa w pobliżu to szlak w stronę Annapurny przez wioske o nazwie Kopra. Zgłębiamy temat przez resztę dnia, pytamy miejscowych i przewodników, ale wszyscy mówią, że nigdy tam nie byli, że to żaden szlak tylko dróżka dla miejscowych i że na 200% zgubimy się sami w lesie. Jedyny „przewodnik”, który jest gotów tam z nami pojść, to hotelowy pomagier uzbrojony w klapki (nie mial nawet dobrego obuwia). Po rozważeniu za (hej przygodo!) i przeciw (niechybnie zginiemy w ciemnym lesie), postanawiamy jednak iść tak jak mięliśmy w planie od początku i po prostu wrócić do Nepalu za parę lat na poważniejszy trekking :)) .